MAŁA ŚMIERĆ

obiekt | technika własna | 2020

Po raz pierwszy przyszła do mnie we śnie. Nie miałam wówczas pojęcia, że za jakiś czas zmaterializuje się w rzeczywistości.

 

sen

Mam zaledwie kilka lat: może cztery, może sześć - nie wiem dokładnie. Jest mroźna zima, wokół mnóstwo śniegu. Niebo jednolicie szare, niedające nadziei na pojawienie się słońca. Stoję na podwórku, kilka kroków od poniemieckiego domu z końca XIX wieku. Na mój lewy profil spogląda drewniana, przeszklona przybudówka z półokrągłymi, nierównymi stopniami u progu. Pewnie kiedyś z radością otwierała skrzypiące drzwi, by rozgrzanym powietrzem powitać domowników, ale teraz (choć zagracona po sufit) emanuje pustką. Poszarzałe drewno faluje, pionowe deski z trudem podtrzymują wątłe okienka, szyby jakby zamglone, nieobecne. Czy to dach pokryty czarną papą jest tak przygniatający, czy ciężar gęstej, wieloletniej żałoby? Nie zastanawiam się nad tym – coś innego przykuwa teraz moją uwagę. Patrzę w stronę monumentalnej, czarnej stodoły postawionej na granicy długiego, wąskiego podwórza. Ruszam w jej stronę, bo tam są rodzice. Pod stopami mam wydeptany, wyjeżdżony śnieg, spod którego wyglądają śliskie, lodowate łby kamienistego podjazdu. Chyba nie czuję się za dobrze, jestem czymś zaniepokojona, zmartwiona. Trudno powiedzieć czego, ale czegoś bardzo od nich potrzebuję. Nie zwracają na mnie uwagi, kłócą się. Są bardzo przejęci, zajęci sobą nawzajem i niedostępni. Nie mogę się do nich przebić, nie słyszą mnie. Chwilę później znów stoję nieco dalej od stodoły, choć już nie tak blisko werandy –  powiedziałabym, że na środku podwórka, ale we śnie nie jest to tak oczywiste. Teoretycznie, powinnam słyszeć głosy rodziców, ale mam poczucie absolutnej ciszy. Chyba mroźne powietrze unieruchomiło wszystko dookoła. Wciąż skierowana w ich stronę, pochylam głowę w dół i spoglądam na swoje małe rączki wbijające w brzuszek ostro zakończone odłamki szkła. Krew niespiesznie wybarwia jasną tkaninę głęboką, soczystą czerwienią. Nie czuję bólu. Zimna też nie, choć mam na sobie tylko białą, cienką sukienkę.

 

Jakiś czas później - w Biegnącej z wilkami Clarissy Pincoli Estess - przeczytałam o las muertes chiquitas (małych śmierciach)  i las muertes grandotas (wielkich śmierciach). Autorka nazywa w ten sposób mniejsze i większe osobiste tragedie; zawiedzione nadzieje, zdrady, rozstania, śmierci; martwe obszary kobiecej psychiki potrzebujące zauważenia, opłakania i upamiętniania.

 

Następnie – wydawać by się mogło - całkiem niezależnie, pojawił się w mojej głowie obraz dziewczęcego, dotkliwie zranionego ciałka ubranego w białą sukienkę. Nazwałam ją wówczas Dziewczynką i wiedziałam, iż pewnego dnia ujrzy światło dzienne. Kiedy już, przy pomocy moich rąk, zyskała fizyczne ciało, zrozumiałam, że ta istota to Mała Śmierć. Spotkałyśmy się we śnie – przypomniałam sobie, wiedząc jednocześnie, że tak naprawę znamy się od bardzo, bardzo dawna.

 

Mała Śmierć – choć drobna (w końcu to dziecko), wcale nie jest mała. To la muerte grandota – wielka śmierć. To zaniedbanie, nadużycie, zdrada zaufania; cień za plecami, spłycony, krótki oddech, wystraszone spojrzenie, nerwowe ruchy. Niemożność zaśnięcia – nieustająca czujność. To napięta przepona, podniesione barki, zacisk między udami, ciężar na klatce piersiowej, pętla wokół gardła. Wstyd, lęk, poczucie winy, gniew, rozpacz. Mała nie ma nóg, więc nie ucieknie, jak sprawisz jej ból – zamrozi się w bezruchu. Zamiast rąk ma wiotkie, pozbawione mocy kikutki. Branie, dawanie, działanie to jej słabe strony - nie ma na to siły. Po szyi pozostał już tylko ślad, z gardła nie wybrzmi żadne słowo, bo ona dobrze wie, że dzieci i ryby głosu nie mają. Zhańbiona i upokorzona spaliła ze wstydu swoją twarz. Niby martwa, ale czasem żywsza niż samo życie. Wiecznie niespokojna, ruchliwa, niezadowolona. Zmęczona i głodna, ale jedzenia odmawia – nie ma apetytu. Bywa, że udaje się jej zasnąć. Robi się wtedy jakby spokojniej w środku, ciszej. Można odetchnąć. Nie trwa to jednak długo, bo sen ma krótki i przerywany. Zwykle śni koszmary; gonią ją, atakują, próbują zabić. Kiedy się budzi jest wykończona i rozwścieczona. Wybucha w najmniej oczekiwanych momentach - ktoś ją szturchnął niechcący, poplątał się kabel, szczeknął pies. Zabijałaby, gdyby mogła. Nie może, więc wbija nóż w swoją ranę. Jeden cios, drugi, trzeci, a już zaczynała się goić. Często zapomina, że jest martwa i próbuje się zabić. W końcu upada zrozpaczona, błagając o wsparcie - Pomóż mi. Wyciągam do niej ręce chcąc podnieść

- Nie dotykaj! To boli! - wrzeszczy. Wreszcie odwraca się nieporadnie i ucieka do szafy,

by udawać, że nie istnieje.  W tym jest zdecydowanie najlepsza – prawie nikt o niej nie wie. Nawet ja, mając ją tuż obok, potrafię czasem uwierzyć, że się nigdy nie wydarzyła.

 

Mała Śmierć to trauma. Nagłe, niewyborażalnie bolesne doświadczenie, w wyniku którego dusza opuszcza ciało, ustępując miejsca pustce.